East Coast pachnie rybą
Przez rybackie miasteczko, fiordy aż do campingu, który był porażką
Wrzos pisze:
Obudziłem się lekko połamany, ale nie było tak źle jak w Irlandii, gdzie zdarzało się nam spać w kubełkowych fotelach Hondy Civic. 20 kilometrów dalej znajdowało się Djupivogur – małe rybackie miasteczko posiadające 2 bardzo stare domy, kilka nowszych i kilka kutrów. Odpływa stąd też prom na klasztorną wysepkę Popey.
Zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na spacer wokół półwyspu, szlakiem ornitologicznym. Jess jako znany sympatyk ptaków wypatrywała głuptaków i maskonurów, ale widzieliśmy ich tylko cień. Niestety.
Ruszyliśmy dalej na północ, powoli wijąc się serpentynami wschodnich fiordów i omijając koleje góry. Pogoda dopisywała wszystko było zajebiście.
Zboczyliśmy z trasy, aby zjeść obiad w polecanej nam przez pana przewodnika Pascala restauracji rybnej w Eskifjordur. Niestety znaleźliśmy inną, ale bardzo fajnie położoną i z dobrym żarciem.
Jess ciągnęła jedno piwo za drugim – podobno jego nazwa oznacza “sile kobiet”, więc nie wypadało poprzestać na jednym.
Żałujemy, że nie zostaliśmy tam na noc, bo kolejna zatoczka i miejscowość Seidisfjordur, które upatrzyliśmy sobie na nocleg to totalna porażka. Camping pełen ludzi – odchodzą stad promy do Europy. Syf, brud, a do tego mgła i non stop deszcz. O dziwo nasz namiot schnie nawet w deszczu. Nie jest taki do końca do dupy, choć pewnie nie wróci już z nami do domu. Ale Ołówek odpokutowuje więc, luz.
Śniadanie w jednym z najstarszych islandzkich domów
Jess pisze:
Dziś obudził mnie szum wody. Z jednej strony wodospad z drugiej ocean – milo.
Ruszyliśmy do pobliskiej, uroczej rybackiej wioski na śniadanie, które spożyliśmy w progach jednego ze starszych domów na Islandii.
Dziś pełni on funkcje lokalnego muzeum i malej, acz uroczej restauracyjki. Wrzosu bał się wędzonej ryby, wiec zaryzykował tosta z szynką, a ja wszamałam tradycyjny chleb z tradycyjnym, starym lekko już łososiem.
Tyłek bolał mnie już od jeżdżenia autem, więc postanowiliśmy zrobić 5-kilometrową pętelkę po półwyspie. W sumie nic ciekawego, ale pooglądałam ptaki i zjadłam kilka jagód.
Z wioski ruszyliśmy na północ fiordami. Po pól godzinie znużył już mnie lekko krajobraz. Podobnie miałam, gdy w USA przemierzaliśmy Highway 1 wzdłuż wybrzeża: skały, woda, plaże , echhh.
W Eksifjordur postanowiliśmy coś zjeść. Polecam czerwona knajpkę bez nazwy! Na zewnątrz unosił się zapach mokrego piasku i ryby – wiedziałam, że zjemy tu coś dobrego. Na początek mule w piwie – średnie, ale smaczne. Potem ryba z połowo dnia – nie pamiętam nazwy, ale pochodziła z rodziny dorszowatych. Wrzosu wziął sobie gulasz rybny i też nie żałował.
Po kilku dniach pobytu tutaj zauważam, że piękno tej ziemi tkwi nie tylko w krajobrazach. Czuć tu ogromny spokój, jak podczas sjesty we Włoszech…
Miasta, jeśli są, to prawie wymarłe. Sklepy otwierają miedzy 10 a 12, albo jak im się zachce, owce leniwie przeciągając nogi przepełzają przez ulice. I mimo zimna, deszczu i wiecznego wiatru ludzie się tu uśmiechają. I co najdziwniejsze na wszystko jest tu czas, może dlatego, że słońce później zachodzi, a może dlatego, że się po prostu inaczej myśli…