Route 66 – droga do marzeń
“Pojedziemy do USA, zjedziemy Route 66. Co Ty na to?” – takie pytanie usłyszałam pewnego zimowego wieczoru. “W sumie czemu nie. Roadtripy to nasz ulubiony rodzaj wypoczynku” – odpowiedziałam.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta podróż tak bardzo nas zaskoczy. W 2013 roku zdecydowaliśmy się na wyprawę, od której nie oczekiwaliśmy wiele, a która zmieniła w nas praktycznie wszystko.
Plan był taki, by planu nie mieć. Chcieliśmy prostu jechać, trwać w podróży doświadczając drogę wszystkimi zmysłami. A jeśli droga, to żadna inna niż Matka Dróg – Route 66. Droga, której chyba jako jedynej, poświęcono tyle miejsca w kulturze popularnej, i która od momentu obejrzenia Easy Rider czy Vanishing Point stała się naszym marzeniem.
Po raz pierwszy Matką Dróg została nazwana przez Johna Steinbecka w jego powieści Grona Gniewu i tak już zostało. Historycznie w części pokrywała się z szlakami dyliżansów. To tędy ludzie podróżowali na zachód w poszukiwaniu lepszego życia czy w nadziei na nowy dom. Tak też i my, nie wiedząc tego jeszcze, jechaliśmy po coś nowego, po nową jakość, po nowych nas.
Jaka jest Matka Dróg?
Jest różna. Piękna, smutna, samotna czasami, a przede wszystkim zaskakuje na każdym odcinku. Wiedzie przez amerykańskie pustkowia, wkracza na tereny rdzennych mieszkańców, zahacza o duże miasta, wije się wśród pagórków porośniętych wyschniętą trawą i schodzi do dolin na, których wypasa się wolne jeszcze bydło. Jednak umiera, zapomniana na rzecz nowoczesnych międzystanówek. Umiera powoli, bo co jakiś czas przywołują ją do życia małe miasteczka – skanseny lub czyhające na turystów bary i sklepy wykorzystujące potężną legendę Matki Dróg.
Jest samotna i opuszczona
I ten widok przytłacza najbardziej w Two Guns , Twin Arrows i Meteor City. To stare trading post’y, w których kiedyś tętniło życie, a przybysze handlowali z rdzennymi mieszkańcami, wymieniali informacje i szukali miejsca do odpoczynku. Dziś te trzy miejscowości to jedne z typowych ghost towns , których na Route 66 nie brakuje.
Two Guns
Zostało założone na początku XIX wieku i nosiło nazwę Canyon Lodge . W latach 20 XX wieku w rękach rodziny Cundiff miejsce to rozkwitło, by stać się oazą dla potrzebujących paliwa, wody i jedzenia. Późniejszy współwłaściciel zmienił nazwę na Two Guns . Korzystając z dobrej prosperity, postanowił zarobić pieniądze skupiając się głównie na turystach. Nad starym Canyon Lodge wisiała jednak klątwa. Z czasem kłębiła się nad miasteczkiem jak burzowa chmura, z której pod koniec lat 20’ spadł wielki deszcz. Niósł on ze sobą morderstwo, wielki pożar i początek upadku Two Guns .
Opuszczona od lat 50’ miejscowość jeszcze parę razy zmieniała właścicieli. Starali się oni tchnąć w nią nowe życie, aż w 1971 roku strawił ją kolejny pożar. Od tego czasu Two Guns pozostało samotne i niezamieszkałe przez ludzi.
Takie miasta jak Two Guns spotykaliśmy niejednokrotnie na Route66. Większość z nich skrywała podobne historie, inne po prostu upadły, bo przygniotła je nowoczesna infrastruktura m.in. międzystanowej 40. Jednak każde z nich wołało za nami, łaknąc znów tętnić życiem, choć na krótką chwilę.
Jest turystyczna
Turystyczna w najgorszym tego słowa znaczeniu.
Są na szlaku Route66 miejscowości, które żyją nie dla Niej, tylko z Niej. Wysysają wszystko, co najlepsze, pochłaniają Jej historię i ubierają w kolory dla rzesz turystów przyjeżdżających wynajętymi harleyami lub autokarami.
Na początku swego istnienia Snow Cup w Seligman było prawdziwe. Wybudowana w latach 50’ za ostatnie pieniądze knajpka w stylu drive-in istniała nie tylko dla turystów, ale głównie dla podróżnych korzystających jeszcze z Route66.
Dziś jest atrakcją numer 1 na najdłuższym oryginalnym odcinku Matki Dróg. Można tam zjeść burgera, wypić korzenne piwo i ochłodzić się kręconymi na miejscu lodami. Turystów nie brakuje, nawet poza sezonem jest tu tłoczno. I dzięki temu Route 66 w końcu żyje. Trochę sztucznie, bo nawet zwykłym przejezdnym nie jest do Snow Cup po drodze, jednak turyści obierają sobie ten punkt za cel. Chyba głównie po to, by poczuć nostalgię Route66, by odnaleźć Drogę z czasów jej największej świetności. Wszechobecne stare szyldy, zabytkowe samochody i neony na każdym kroku krzyczą, że to tu jest właśnie Route 66.
Midpoint Cafe
Podobnie jest w Midpoint Cafe w miejscowości Adrian. To przydrożny bar – jak z amerykańskich filmów. Czerwone kanapy i zapach kawy wołają by wejść do środka i skosztować jednego z kilku rodzajów serwowanych tam ciast. Większą część baru zajmuje sklep z pamiątkami. Można tam nabyć kubek, koszulkę czy tablicę rejestracyjną bezsprzecznie potwierdzająca Twoją obecność na Route 66.
Niektóre z tych miejsc uderzają swoją sztucznością i trudno się w nich odnaleźć. Są jednak i takie miejsca, które wspominamy miło. I nawet kiedy wiemy, że są one sztucznie utrzymywane, dla takich jak my, to czujemy się w nich dobrze. Bo kiedy jedziesz Route66 i widzisz wymarłe, smutne miasta i nagle trafiasz do żyjącego kawałka Matki Dróg, które migocze jak kolorowa gwiazda na bezgwiezdnym niebie, to wiesz, że ktoś jeszcze o Niej pamięta i chce żeby żyła nadal.
Matka Dróg jest taka, jaką chcemy ją widzieć.
I była taka dla nas. W drodze wskazówka paliwa zaczęła opadać. Temperatura na zewnątrz wynosiła ponad 40 stopni. Wtedy naszym ratunkiem okazała się Royce Cafe. W tym samotnym miejscu na środku pustyni przywitała nas miło właścicielka. Uzupełniliśmy bak i w chwili oddechu od upału usiedliśmy przy barze. I co dziwnego, nie było tu żadnych pamiątek sygnowanych Route66, żadnych kolorowych neonów, tabliczek, flag. Tylko my, właścicielka i najbardziej orzeźwiający na świecie napój pomarańczowy. To tu kręcono film “Autostopowicz” i żaden przedmiot w barze o tym nie wspomina. Miejsce żyje swoim życiem, powoli bardzo i ospale. I w tym wszystkim jest właśnie magiczne i takie prawdziwe.
Kawałek dalej jest Bagdad Cafe – również miejsce z filmu. I tu podobnie. Jest tak, jakbyśmy to my byli częścią tej opowieści. Nic nie jest sztuczne. Jest spokojnie, miło i cicho i tylko czasem zastukają rogatki ostrzegające przed nadjeżdżającym pociągiem.
Okazuje się, że jeśli chcesz, to odnajdziesz to czego szukasz. My szukaliśmy właśnie takiego obrazu Route66. Szukaliśmy małych miasteczek, nie tych opuszczonych lub przesadnie tętniących życiem. Szukaliśmy prawdziwego “amerykańskiego spokoju małych miast” – jak w filmach i w końcu go znaleźliśmy.
Wracamy do domu i czuję ogromne szczęście przepływające aż od czubka głowy po palce stóp. I wiem, że to nie cel drogi się liczy. Liczy się droga sama w sobie i to, że jesteś w ciągłym ruchu. To właśnie ruch, czy to Matką Dróg, czy pustymi drogami Islandii, czy piaszczystymi dróżkami w Polsce, daje Ci niepowtarzalną możliwość doświadczania innych światów i przestrzeni, różnych ludzi i ich historii. I jeśli już raz usłyszałeś wołanie drogi, będziesz je słyszał już zawsze, gdziekolwiek zatrzymasz się na dłuższą chwilę.