Szczęśliwy Utrecht i rowerowy Amsterdam

Pierwszy cel podróży: Utrecht

Wrzos pisze:

W Utrechcie zatrzymaliśmy się na parę godzin i połaziliśmy po urokliwym centrum gęsto pociętym siecią kanałów. Miasto zalane jest młodymi ludźmi w wieku studenckim z mnóstwem knajp i knajpeczek.

Historia Utrechtu, kiedyś najważniejszego miasta Holandii, mocno związana jest z historią Kościoła katolickiego (co akurat nas specjalnie mocno nie interesowało), ale parę obowiązkowych punktów zaliczyliśmy. 

I potem do Amsterdamu…

Kapryśną Venerą docieramy do Amsterdamu, a po mieście podróż rowerami

Pierwszy camping odpadł z powodu braku miejsc, a przy okazji okazało się że zgubiliśmy gdzieś wsteczny, a i dwójka nie działała jak należy. Po konsultacjach telefonicznych z kolegami – garbusiarzami Damianem i Bocianem okazało się że nie musi to być nic poważnego. I tak faktycznie następnego dnia okazało się, że wystarczyło dokręcić dwie śruby.  

Wtedy tego jeszcze nie byliśmy tego pewni i lekko poddenerwowani spędziliśmy to popołudnie.

Drugi camping, a właściwie parking, był przeznaczony tylko dla kamperów wyposażonych w toaletę. Stwierdziliśmy że śpimy na dziko i skoro nie chcą naszej kasy to nie. Zatrzymaliśmy się w przemysłowej dzielnicy NSDM na północy i rowerami ruszyliśmy w miasto problemy z autem zostawiając na następny dzień.

Podróż promem pieszo-rowerowym zajęła nam jakieś 20 minut. Dopłynęliśmy w pobliżu dworca głównego.

Zwiedzanie Amsterdamu na rowerach to najlepsza z możliwych opcji. Wszędzie masz pierwszeństwo, sieć ścieżek jest imponująca, nie tracisz czasu a pieniądze zaoszczędzone na komunikacji miejskiej możesz przeznaczyć na zabezpieczenie organizmu przed odwodnieniem.

Śmignęliśmy szybko po mieście, odwiedzając najważniejsze punkty, często cofając się bo na rowerach byliśmy zbyt szybcy. Zeszło nam kilka godzin.

Degustacja brownie innym razem

Obowiązkowe piwko nad kanałem. Niestety ze względu na nierozwiązane problemy z busem nie zdecydowaliśmy się na degustację lokalnych specjałów – #brownie – nie było nastroju. Do tego wieczorem zaczął padać deszcz i szybko zwinęliśmy się do bazy. Padało całą noc.

Miejscówka w której zdecydowaliśmy się spędzić noc (parking koło muru) miała mnóstwo zalet, ale nie było opcji skorzystania z toalety. Pierwsza rzecz rano – wsiadłem na rower i pośpiesznie udałem się w jej poszukiwaniu.

Opuściliśmy Amsterdam i już ze sprawną skrzynią biegów ruszyliśmy w kierunku wysepki Marken. Co ciekawe, biegi wchodziły lepiej niż sięgaliśmy pamięcią. 

Już długi czas musiało coś było nie tak, ale akurat w (prawie) najdalszym punkcie naszej wyprawy musiało się rozlecieć na poważnie.

Jess pisze:

Szaro-brązowe domy wtapiają się w zieleń drzew w Utrechcie

Dziś w planach dotarcie do najdalszego punktu naszej wyprawy – do Amsterdamu. 

Ruszamy z samego rana, by wykorzystać dzień na maksa. Po drodze pojawia nam się Utrecht – zupełnie nie brany pod uwagę, ale co tam – jedziemy. Utrecht jest  jednym z najstarszych miast Holandii. Początki miasta sięgają czasów rzymskich, a od 900 lat posiada prawa miejskie.

Parkujemy busa na miejskim parkingu, gdzie schodzi mi 15 minut na ogarnięcie holenderskiego parkometru. Po dwóch nieudanych próbach udaje mi się wydrukować bilet postojowy na 2 godziny. Mam nadzieję, że tyle wystarczy. 

Ustawiamy punkt, w którym się znajdujemy w nawigacji. Robimy tak zawsze, na wypadek zaplątania się w maleńkich uliczkach i obco brzmiących nazwach ulic. Powroty są zawsze mniej stresujące, tym bardziej, jak w tym przypadku, że goni nas czas biletu parkingowego.

Wybieramy pierwszą ładniejszą uliczkę na początek naszej miejskiej trasy. Jest ślicznie. Brązowo-szare budynki wtapiają się w delikatną zieleń miejską.

Już wiemy dlaczego Utrecht to najszczęśliwsze miasto

Po krótkim marszu docieramy do pierwszego kanału, pojawiają się też rowery – mamy przedsmak Amsterdamu. 

Kierujemy się w stronę Oudegracht – najstarszego kanału w mieście, jednak przed nami wyrasta jeszcze Domtoren – najwyższa wieża kościelna w Holandii  o wysokości 112,32 m2

Nad wyraz duża ilość turystów nie pozwala spokojnie zrobić kilku zdjęć na placu, ale i tak jest przyjemnie, delikatne słońce i idealna temperatura też budują klimat. I nawet w samym centrum turystyczny miasta czujemy się dobrze. I może dlatego BBC uznało Utrecht za jedno z najszczęśliwszych miast świata.

Nie czujemy większej potrzeby wejścia do wieży, czego teraz bardzo żałuję. Znajduje się w niej bowiem 14 niesamowitych dzwonów ważących w sumie 32,000 kg. Wszystkie biją podczas najważniejszych świąt. Dodatkowo na wieżę można wejść, by podziwiać panoramę tego ślicznego miasta.

Znajdujemy w końcu do Oudegracht czyli stary kanał. Jest cudny, poprzecinany mostami, a w otoczeniu drzew, rowerów i maleńkich kafejek i restauracji robi na prawdę niesamowite wrażenie. Można, tak jak my przejść jego brzegami, albo zamówić sobie rejs łodzią i pooglądać zaplecza knajpek ?

Siadamy jeszcze na szybką kawę i wygrzewamy się w przyjemnych promieniach słońca i ruszamy dalej. Amsterdam czeka.

Rowerami z Ogórka zwiedzamy Amsterdam

Chcemy zaparkować auto na polecanym nam campingu, ale całujemy klamkę. I mimo, że panie w recepcji są niesamowicie uprzejme i zachwycają się naszym Ogórkiem, nie jesteśmy w stanie wybłagać miejsca. Na dodatek, w tym momencie wysiada nam bieg wsteczny i dwójka. Trochę podirytowani sytuacją szukamy jakiegokolwiek miejsca, by zatrzymać się na noc. Wybieramy chyba najgorsza opcję. Parking w przemysłowej dzielnicy NDSM.

Okazuje się, ze w pobliżu jest warsztat samochodowy zajmujący się VW t3. Może oni nam pomogą, ale to dopiero jutro. Nie chcemy tracić czasu na bezsensownie zamartwianie się. Bierzemy rowery, które przyjechały na dachu ogóra z Polski. Zamykamy auto i jedziemy do centrum.

Od miejsc naszego postoju do darmowego promu pieszo-rowerowego dzieli nas zaledwie 300 metrów. Fortes fortuna adjuvat i od razu łapiemy prom do centrum. Zgarniamy jakiś pan miasta i ruszamy na rowerową (!) przejażdżkę po Amsterdamie.

Kurcze, to miasto żyje rowerami i dla rowerzystów. Masz rower – jesteś tu panem. Ustępują Ci piesi, samochody, autobusy. Jest idealnie. Intuicyjne ścieżki rowerowe ułatwiają tylko zwiedzanie miasta. 

W Amsterdamie wybraliśmy do zjedzenia erringery i małże w fryturze

Zaczynamy od poszlajania się przy kanałach, odpoczynku w małej knajpce – w końcu Wrzos może napić się piwa ? A ja nie byłabym sobą, gdybym nie zahaczyła o polecane must eat w amsterdamie. No i znaleźliśmy. Erringery i małże w fryturze. Bez szału, ale w sumie lepsze niż pylsury w Reykiawiku.

Potem tradycyjnie muzea z zewnątrz ? Marzyło mi się fajne zdjęcie napisu I am Sterdam pod RjiksMuseum… marzyło. No musiałabym być tam pewnie o 4 rano, by napis nie był obklejony przez ludzi, ale i tak było spoko.

Co się dziwić takie miasto to i turystów musi być trochę.

Wybraliśmy więć z Wrzosem obrzeża centrum i posnuliśmy się torchę po urokliwych uliczkach. Jak tych w dzielnicy De Pjip, zahaczając przy okazji o kończący swoje urzędowanie Albert Cuyp market. 

Śpimy na żużlowym parkingu w dziwnie opustoszałym NDSM. Piszę tak, bo czytając o tym miejscu przed podróżą, spodziewałam się tłumów turystów i mnóstwa otwartych knajpek jak i choć kilku ciekawych aktywności. Nie wiem, może pora była za wczesna, zwykły dzień tygodnia, ale szczerze – pustki, wiatr i smutek. A może i my się spieszyliśmy, bu uciec do naszego ogórka przed nadciągającą ulewa.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

You may use these HTML tags and attributes: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>
*
*