| CzaS
Nieustannie uczę się czasu. I wszędzie jest on inny. Jeszcze w Polsce czas leciał jak Ekspres Berlin – Warszawa zatrzymując się na stacjach: praca, dom, czasem knajpa. Osiemnaście godzin dnia czasem nie wystarczało na ogarnięcie tych trzech prostych rzeczy. Niekiedy zwalniał w okresie wakacji. Szczególnie w górach podczas dziesięciogodzinnej wędrówki. Zatrzymywał się wtedy na te kilka godzin w mojej głowie, robił piruety, zakręty, czasem zwieszał się pomiędzy zwojami mojego mózgu, by nagle pchnąć myśl i słowo dalej. Krążył też między chmurami a szczytami gór nigdzie się nie spiesząc. To chyba jedyna przestrzeń, która zmuszała mnie i Jego wtedy do zwolnienia.
Wszystkie inne dłuższe wakacyjne pauzy i tak nie pozwalały mi zapomnieć o przesuwających się pośpiesznie wskazówkach zegara. Nawet wtedy gdzieś się spieszyłam. Do muzeum, do ruin, do wulkanu, do lodowca – jakby zaraz miały odjechać gdzieś i nigdy nie wrócić. Napięty harmonogram zwiedzania powoli zaczynał mnie męczyć i nudzić. Wakacyjne kilkunastodniowe wyjazdy przestawały sprawiać radość, a odwiedzane miejsca nie zachwycały jak kiedyś. Może dlatego zdecydowaliśmy się uciec od tego czasu w inną przestrzeń. Nie na chwilę, lecz na dłużej.
Pierwsze miesiące
Chłonęłam je całą sobą. Nadal w pośpiechu. Ale ten czas wtedy gnał. To był chyba najbardziej intensywny okres naszej podróży. Zachwycałam się ogromem Kanady, odległościami i jej pięknem. Rozpływałam się w ludziach i miejscach, chcąc niczego nie przeoczyć, nikogo nie pominąć. Pokonywaliśmy ogromne ilości kilometrów każdego dnia, pędząc przed siebie, jakby znów wszystko miało zniknąć. Przez całkiem nudny Nowy Brunszwik i Quebeck przejechaliśmy prawie z prędkością światła. Ontario i Manitoba zachwyciły ludźmi, ale też kazały zwolnić szykując nam poważną awarię w busie. I wtedy mimo pośpiesznych prac naprawczych odkrywaliśmy dzikie plaże Wielkich Jezior, rezerwaty Indian, dzikie gęsi, rzeczne szlaki miast i czasem smutną historię Kanady. płaszczyzny Saskatchewan i Alberty wołały „stop” i namawiały do dłuższego pobytu, choćby po to, by posłuchać szumu traw na wietrze. Ciągle jednak coś nas pchało do przodu. Może strach przed zimą na Alasce, która miała przyjść wcześniej. A może po prostu coś co zostało w nas z tamtej, odległej teraz rzeczywistości, kazało nam ciągle gnać do przodu. Sama nie wiem.
Jak wyglądał typowy dzień?
Budziliśmy się leniwie, kiedy słońce zaglądało przez zasłonki busa. Toaleta, śniadanie, mycie garów, pakowanie, wyjazd. Sto kilometrów do rezerwatu bizonów. Kilka zdjęć i podglądanie ich z ukrycia. Potem, szukanie miejsca na postój, tak, by móc w spokoju ugotować sobie obiad. Czasem nic nie jedliśmy jeśli przed nami było kolejne sto kilometrów. Szukanie miejsca na nocleg. Kilka prób, kilka miejsc, by w końcu zaszyć się na noc lub dwie w cichym, raczej dzikim miejscu. Rozbijanie obozu, obiad – czasem już przy blasku latarki. Nocne gry w statki lub w wisielca, rozmowy i planowanie kolejnego dnia. A potem przychodziła czasem zimna noc. Niekiedy taka, że rano trzeba było skrobać szyby i w mroźnym oddechu porannego słońca znów szykować śniadanie i kolejny dzień.
Kiedy pochłaniała nas droga, nie mieliśmy czasu na inne niż rutynowe czynności. Nie pisałam, nie przeglądałam zrobionych zdjęć. Pan Wrzos nie montował filmów. Nie wiem, gdzie wtedy podziewał się czas, bo z pewnością gdzieś nam umykał, a my nie potrafiliśmy go złapać.
Przełomowe Utah
We wrześniu dotarliśmy do pomarańczowego Utah. Wysokie temperatury skracały noc i dzień wydawał się mieć dwadzieścia godzin. Cały czas marzyłam o tym żeby w końcu tak nie gnać. Tutaj było to prawie niemożliwe. Wierzcie mi, Utah to najgorsze miejsce żeby zwolnić. Każdy kamień i każda dolina woła, by nie zostać pominiętą. To jeden z piękniejszych stanów Ameryki, z pomarańczową ziemią i zachodami słońca. Z majestatycznymi skalnymi łukami Arches, zapierającymi dech w piersiach kanionami, duchami rdzennych mieszańców i magicznym położonym w dolinie Zionem, w którym przeszliśmy większość szlaków. To też stan, w którym jest chyba najwięcej turystów. I jak się okazało, w tym zatoczonym, miejscu ktoś pod gejzerem – Emma, uświadomił mi, że ten turysta nadal w nas siedzi. I że wcale tak łatwo nie jest go wygonić.
Tą chwilę rozmowy z Emmą przypominałam sobie jeszcze przez kilka dobrych tygodni. Do momentu, kiedy przekroczyliśmy granicę z Meksykiem. Wtedy zwolniłam naprawdę. I zwolnił też czas.
Leniwy Meksyk
Nie wiem dlaczego tak się stało. Może słowa Emmy w końcu do mnie dotarły. Może meksykańskie słońce i bryza znad morza zrobiły coś z czasem. A może ludzie, których tu poznaliśmy pokazali nam, że istnieje inny czas. I mimo tego, że pracujesz po kilkanaście godzin dziennie, odnajdujesz w tym wszystkim czas na wspólne chwile z rodziną, spotkania z przyjaciółmi, na wyciągnięcie krzesełka przed dom i patrzenie na ludzi, drzewa i niebo.
Nagle w Meksyku czas się rozszerzył, wydłużał, dzień zyskał kolejne kilka godzin. MEchanik przez pięć dni zabierał się do pracy przy busie, która pewnie zajęła by mu półgodziny. „Maniana” powtarzał, a my powoli łapaliśmy o co w tym wszystkim chodzi. I mieliśmy czas na wszystko, na te zwykle poranne czynności, na obiad, na grę na ukulele, na pisanie i nawet na zawieszenie się na moment w bezruchu. Na trwanie w chwili. Bez nudy. Bez znużenia.
Czas powrotu
Florydę wybraliśmy tylko dlatego, by przeczekać czas zimna na wschodnim wybrzeżu. Tu pośród emerytów, pól golfowych i w ogromnym upale czas leciał leniwie do czasu…
To był moment, który chciałam wydłużać w nieskończoność. I tak jak wcześniej miewałam chwile tęsknoty za pierwszym domem w Polsce, to w ostatnich tygodniach zaczęłam tęsknić z tym co jeszcze trwało. Spędzając leniwe dni u przyjaciela w Naples czas zaczynał znów powoli przyspieszać. Każdego wieczoru na kanapie Scotta, popijając fikuśne trunki, już tęskniliśmy za jego towarzystwem i tymi leniwymi dniami.
***
Słowa Emmy spod gejzeru przypominam sobie każdego dnia, żeby nie zapomnieć, że to ja kontroluję czas. Że on jest we mnie i ode mnie zależy czy będzie gnał jak ten ekspres Berlin- Warszawa, czy będzie TLK Rozewie, który jak żółw wlecze się przez małe miasteczka, zatrzymując leniwie na każdej stacji.