Kiedy byliśmy dziećmi…
W końcu przyszła prawdziwa wiosna. Ba! Prawie lato mamy za pasem. Czuję to dziś jakoś bardziej … Po długim i intensywnym dniu w pracy, a potem kilku zaledwie przespanych godzinach wracam wczesnym rankiem z Poznania. Zbliżam się do domu i jadę przez las. Otwieram okno, aby poczuć zapachy i dźwięki tej wiosny. I wpadam na genialny pomysł. A może by tak zostawić na chwilę to auto, ubrać wygodniejsze buty i wyruszyć na spacer? Tak wczesnym rankiem, w niedzielę, kiedy jeszcze wszyscy śpią?
Na szczęście mam permanentny bałagan w samochodzie i znajduję wygodne buty. Już wiem, gdzie się zatrzymam. Skręcam w wąską asfaltową drogę nieopodal mojego domu. Droga wije się pod stromą górkę i z każdym zakrętem wracają mi wspomnienia mojego dzieciństwa. A miałam je naprawdę fajne.
Zawsze, kiedy wracam wspomnieniami do tego okresu, przypominam sobie film ‚Zostań przy mnie” (Stand by me) na podstawie noweli Kinga. Uwielbiam ten film i często do niego wracam… Jest magiczny, ciepły, pełen emocji i uroku. Taki, jakim powinno być dzieciństwo. I wydaje mi się, że też tak miałam.
Najwięcej cudownych wspomnień mam z czasów, kiedy kończyłam dziesięć lat. Wychowałam się Mosinie, małym miasteczku na obrzeżach Wielkopolskiego Parku Narodowego, dookoła mnie były lasy, łąki i pola, które bardzo często stanowiły plac zabaw naszej paczki. Penetrowaliśmy każdy kawałek okolicy, mieliśmy swoje miejscówki i tajemne ścieżki.
Uwielbialiśmy robić bazy w zbożu… też tak robiliście? Kiedy zboże urosło na tyle, że zakrywało nam czubki głów, pola uprawne stawały się naszym poligonem. Dzieliliśmy się na dwie drużyny i goniliśmy po całym polu. Pomiędzy korytarzami robiliśmy bazy. Wystarczyło stanąć w kółku i położyć się na zbożu. Kładło się ono razem z nami i tworzyło miękką polanę – naszą bazę. Byliśmy zachwyceni, lokalni rolnicy pewnie mniej. Pamiętam, jak pewnego razu koleżanka zgubiła w takim zbożu rower… ale się go wtedy naszukaliśmy. Kiedy straciliśmy wszelkie nadzieje na powodzenie akcji poszukiwawczej, rower niespodziewanie wyrósł przed naszymi oczami.
Jednak naszym ulubionym miejscem był teren Glinianek. Dzikiego kąpieliska, po dawnej wytwórni cegieł. Kiedy byliśmy dziećmi cegielnia jeszcze zipała ostanim tchem popadając w ruinę. Przeszukiwaliśmy wtedy opustoszałe już częściowo stare pomieszczenia szukając skarbów. Dziś nazywa się to chyba urbeksem. 🙂 Chodziliśmy trasą starych torów kolejki, która dowoziła glinę do zakładu. Gdzieniegdzie znaleźć można jeszcze było gnijące już małe wagoniki, stare części i pokryte rudym osadem narzędzia. Wszystko oblepione tonami lepiącej gliny.
Najbardziej magiczny był jednak las wokół cegielni. Krył wiele tajemnic, które z dnia na dzień odkrywaliśmy i oswajaliśmy. Znaliśmy każdą ścieżkę, drzewo, wzniesienie i jamę. Byliśmy dziećmi tego lasu i wcale się go nie baliśmy. Do dziś dobrze pamiętam każdy zapach: wilgotną glinę, która oblepiała nasze buty, kiedy wdrapywaliśmy się na morenę po deszczu, zapach kwitnących traw latem i kwiatów dzikich jabłoni wiosną, zapach nadchodzącej burzy, wilgoć mchu i suche igliwie w upalne, letnie dni. Na pobliskiej łące graliśmy popołudniami w palanta, biegaliśmy po pagórkach, czasem bez sensu, żeby tylko pobiegać, kopaliśmy jamy i eksplorowaliśmy te, wykopane przez zwierzęta. Zbieraliśmy szyszki z jednego miejsca i przenosiliśmy w drugie, bez bliżej sprecyzowanego celu. Wylegiwaliśmy się na kwiecistych polanach przeganiając muchy i łapiąc kleszcze, których wtedy nikt się tak nie bał jak dziś. Rowerami przemierzaliśmy dzikie gaje i nasz ulubiony mirabelkowy tunel w środku lasu. Aby do niego dotrzeć trzeba było najpierw przekraść się przez pole starszego pana. Nie wiedzieliśmy dlaczego, ale zawsze na nas krzyczał i wypuszczał psy… z niewiadomych dla nas powodów nie lubił naszych sporadycznych wizyt.
Spędzaliśmy całe dnie nad dzikim jeziorem – Gliniankami, jak większość dzieciaków z okolicy. Wokół jeziora prowadziła wąska ścieżka, przecinana czasem małymi rozlewiskami i dołami. Uwielbiałam tę trasę, rozpędzaliśmy się z całych sił, by niemalże przefrunąć nad dołami. (Swoją drogą mój niebieski Julbilat był rowerem niezniszczalnym.)
Mieliśmy swoją dziką plażę, mocno zarośniętą z ogromnym drzewem, które niemalże wrastało w jezioro. Obserwowaliśmy stamtąd drugą plażę oraz dziką, wysoką na kilka metrów skocznię, z której odważniejsze dzieciaki skakały do wody. Spędzaliśmy tam popołudnia po szkole i całe dnie naszych wakacji…
Wyobrażacie sobie, że teraz wypuszczacie swoje dzieci na cały dzień, niewiadomo gdzie, bez nadajnika, komórki i ciągłej kontroli?…. Ale się to zmieniło….
Zmienił się także ten las i okolica. Glinianki są dziś oficjalnym kąpieliskiem z przebieralnią, słomianymi parasolkami i ratownikiem w sezonie. Wąska dzika ścieżka dookoła jeziora zmieniła się w trochę szerszą, utwardzoną trasę spacerową. Dzika plaża na której się kąpaliśmy całkowicie zarosła, no prawie. Pozostał tam mały cypel z widokiem na miejską plażę. Pomostu, z którego dzieciaki skakały do wody już nie ma, na jego wysokości wyrosła wyższa nieco 🙂 wieża widokowa.
Właśnie przeszłam całą trasę wokół jeziora. Zajęło mi to 15 minut… w dzieciństwie zajmowało nam to godziny. Wtedy wszystko było większe, ale też więcej nas ciekawiło. Zatrzymywaliśmy się przy każdym kamieniu, kwiatku czy robaku. Chcieliśmy poznawać otaczający nas świat bardziej, być bardziej w nim, bardziej jego częścią. Wzruszam się kiedy to piszę, bo tęsknię trochę za tym poziomem ciekawości świata. Odkrywaniem tego, co blisko i co oczywiste. Zachwycaniem się prostymi rzeczami: ptakiem, liściem, kamieniem….
I w dniu dziecka życzę nam wszystkim, abyśmy sobie o tym przypomnieli. I choć na jeden dzień odzyskali dziecięca ciekawość świata. Zobaczycie, jakie to fajne.
A w jakiś wolny wieczór obejrzyjcie film Stand by me. Jest jeszcze na Netflixie.