Just a perfect day
miejsce | czas | my
Noc była chłodna. Obudziliśmy się jeszcze przed świtem, by przykryć zmarznięte ciała dodatkowymi kocami. Wbrew pozorom lubię chłodne noce, bo w busie śpi się wtedy przyjemniej. Wiem, że za dwie godziny wzejdzie słońce i da man może jeszcze kilkanaście minut dobrego snu. Potem jego ostre promienie wedrą się agresywnie do środka busa i wypędzą nas na zewnątrz, gdzie tylko lekkie powiewy wiatru pozwolą spokojnie oddychać. To kolejny dzień na pustyni. I choć otaczająca nas połać piasku i krzaków wydaje się być wroga, to i tak będzie to idealny dzień. Za oknem słychać dziwne dźwięki – to przepiórki Kalifornijskie przebiegające pod busem szukające robaków, które właśnie wypełzły z ziemi ogrzane pierwszymi promieniami słońca. Zaparzam kawę i spaceruję wokół busa lustrując okolicę. Od wieczora bez zmian – nikt nie przyjechał, nic się nie wydarzyło.
Na wysokości nozdrzy unosi się mgiełka kurzu pachnąca rumiankiem i miodem, to pewnie pyłki kwiatów dzikiej szałwii pomieszane z drobinkami piasku. Ten zapach to dla mnie zapach pustyni. I wiem, że kiedykolwiek go poczuję, przed oczami będę miała właśnie ten obraz. Karłowate cedry i drzewa Jozuego stoją jak stały, kołyszą się lekko na porannym wietrze. Przepiórki poszły w siną dal. Błękitne niebo upstrzone jest kilkoma cirrusami. Dwa kruki przeleciały wysoko nad moją głową. Woła mnie intensywny zapach kawy, poza tym cisza, ogromna cisza.
Jedziemy dziś do pobliskiego miasteczka. To maleńka społeczność trochę o hipisowskiej mentalności. Pełno tu artystów, muzyków i drobnych sklepików z nowoczesną sztuką. Co jakiś czas kawiarnia z organiczną kawą zaprawiana migdałowym mlekiem. W centrum bar i grill, który co wieczór zmienia się w małą koncertową salę – będziemy tu dziś wieczorem. Jest tu też lokalna radiostacja, jakich pełno w małych amerykańskich miasteczkach. Oprócz drobnych ogłoszeń serwuje muzykę i dobre słowo. Zajeżdżamy tam i spotykamy Billa, który właśnie gotuje fasolę na wege środę dla mieszkańców. Rozmawiamy chwilkę o nas, o nim i o miasteczku i o tym, jak bardzo zmieniło się na przestrzeni sześciu lat.
Byliśmy tu kilka lat temu i od razu zakochaliśmy się w tym miejscu. Dziś miasto się rozrosło i przybyło wielu nowych mieszkańców. Miasto przyciąga tu dobrych ludzi i wzrost populacji nie zepsuł magii tego miejsca.
Odwiedzamy nowe sklepy i knajpki – rozmawiając czasem z niektórymi o rzeczach mało istotnych. Objeżdżamy całą okolicę, jakbyśmy wracali do dawnego domu i starali się odnaleźć dawne ślady naszej bytności. Jest miło, upalnie i spokojnie.
Jesteśmy obserwatorami, ale jednocześnie chwilowymi uczestnikami życia tego miasta. Zaglądamy do kolorowych małych domostw, pomagamy wynosić stare graty z likwidowanego właśnie sklepu z pierdołami.
Jesteśmy zaledwie 2 godziny jazdy od Los Angeles, a jakbyśmy trafili do innej przestrzeni. Nie ma tu zielonych tętniących życiem parków, promenady z joggerami i rolkarzami. Nie ma bogatych białych willi z idealnie przyciętym trawnikiem. Ludzie tworzą tą przestrzeń na tyle, na ile pozwala im na to pustynia. Wykorzystują stare przedmioty lub śmieci do tworzenia płotów, ale i ulicznej sztuki. Manifestują swoje poglądy kolorem elewacji czy napisem ułożonym z kamieni przed domem. Wszyscy czują się lub chcą się tu czuć wolni i równi. Od głównej asfaltowej drogi odbiegają mniejsze, piaszczyste. I widać je dopiero po tumanie kurzy unoszącym się za jadącym nimi samochodem. Na skraju miasteczka wyrastają otoczone ogromym terenem rancha, ale i maleńkie posesje z przyczepą od kilku lat wrośniętą w gorącą, piaszczystą ziemię.
Wieczorem mieszkańcy udają się do baru. Dziś „Open Mic” – scena otwarta dla wszystkich, mniej lub bardziej zdolnych. Zamawiamy piwo i siadamy przy stole z poznanym sześć lat temu Tedem. On jest dziś gospodarzem tej imprezy. Artyści mają dziesięć minut na zaprezentowanie swojego talentu. Kobieta, która siedzi obok nas zachwyca się każdym wykonawcą i każdego daży gromkimi brawami. Tak tu jest co środę.
Słońce zaczyna zachodzić. Musimy wracać, bo inaczej noc pochłonie pustynię i nie odnajdziemy naszego tymczasowego domu. Już raz zdażyło nam się wracać w ciemnościach – nie chcemy tego powtórzyć.
Docieramy na miejsce, kiedy słońce już prawie schowało się za horyzont. Jest jeszcze pomarańczowo. Na niebie wybijają się pierwsze gwiazdy. Ostatnie promienie słońca utrzymują ciepło wody w baniaku i możemy sobie jeszcze pozwolić na gorący prysznic na pustyni, pośrodku niczego.
Wraz z zniknięciem słońca dogania nas chłód nocy. Grzejemy wodę na herbatę, siadamy przy busie i patrząc w niebo nasłuchujemy pierwszych wołań tutejszych kojotów.
To był dobry dzień. Idealny.